sobota, 7 marca 2020

Pomaganie asertywne i ofiarne - trzeba to rozkminić.

Tak sobie dumałam i myślałam, że w cholerę jasna ciągle kogoś krytykuje, zarzucam, że są niezaradnymi pierdołami, pasożytami dla innych i roszczeniowymi. Zdaje sobie sprawę, że jestem wredna ich zdaniem i najgorzej, że się tym nie przejmuje, ale zgadzam. Widzicie sprzeczność w rozumowaniu i działaniu? Ja tez, jednak to nie jest takie oczywiste, ze koliduje ze sobą.

Właśnie teraz osiągnęłam apogeum, a może i doszłam o co chodzi.

Są dwie tego przyczyny. Jedna to , ze zajmuje się pewną działalnością, która niejako pomaga w jakiś sposób ludziom. Jest to symbolicznie odpłatne, jednak widząc, że niektórzy są w trudnej sytuacji, pomagałam indywidualnie za darmo. Niestety po jakiś dwóch latach takiego działania nastąpiło przeważenie pomocy darmowej nad ta płatną. Na samych zyskach aż tak mi nie zależy, ale znowu bycie na każdą zachciankę w ramach gratisów to już przesada. Niestety ludzie nie maja wyczucia i obarczają mnie swoimi problemami bez końca 24 godziny na dobę. Często też jest tak, że po za usługą próbują wciągać mnie w dyskusje, a w efekcie powoduje to pewien mój dyskomfort, bo czas i energia leci, no i psychicznie w końcu się wysiada.

Druga sprawa to sfera prywatna. Otóż mam koleżankę, od kilkunastu lat, której chętnie pomagałam, ale za to w druga stronę jakoś nie bardzo to szlo. Ona u mnie w domu gości średnio raz, dwa na tydzień, po 2,5 godziny, albo więcej. Przejmuje pilot od telewizora (ja w ogóle nie oglądam acz abonament płace), ja robię nam kolacje, czasem jakiego drinka, no i coś słodkiego na stole musi być. Ja u niej jestem raz w roku na urodzinach. Moje urodziny na ogół przestawiamy tak jak jej pasuje, czyli musi oblecieć wszystkie imprezy okolicznych sąsiadów, niby znajomych, a ja odkładam czasem na 2 tyg.. I nie przesadzam: ona takie urodziny, rocznice ma czasem 3 razy w tygodniu, a raz to już na pewno. Wiem, ze to dziwnie brzmi, ale ona i jej mąż mają taki styl i wsadzają 4 litery wszędzie gdzie się da. Byle się najeść do oporu i napić. Po każdej takiej okazji słyszę: "Ale się nażarłam, myślałam, że pęknę. Spać w nocy nie mogłam."

Nie, nie zazdroszczę jej, bo tam nie ma tego czego ja bym w domu nie miała. :D
Tam po prostu jest darmo.

Naprawianie jakiś ubrań, przechowywanie nocowanie dzieciaków, bo ona ma imprezę też jest często. Jak gdzieś pojedziemy na zakupy moim samochodem i trzeba płacić za parking to nigdy się nie zapyta czy dopłacić (kwoty w złotówkach 10-35 zł), choć honorowo za Chiny Ludowe bym od niej grosza nie wzięła. Tyle, że ona odwróci się na piecie i sobie płać. Jednak nie omieszka mnie wysłać do pewnej znanej mi osoby po duży rabat dla siebie.
Do tego wszystkiego dochodzi to, że często wykorzystuje mnie jako komunikacje, gdy trzeba odwieźć dzieci na sport (obie mamy córki w tym samym wieku). Przez 13 lat znajomości trzy razy jechałam jej autem jako pasażer. Ona dwa razy w tygodniu przesiada się do mojego auta i odwozimy młode na treningi. Ostatnimi czasy miarka się przebrała. Odbierałam późno w nocy swoja córkę z miasta, bo przyjechała z zawodów, i umówiłyśmy się , że zadzwoni do mnie jak będzie dojeżdżać. Jej córka była z nią razem. Gdy przyjechałam obie wpakowały się do mojego samochodu, w sumie bez słowa. Na pytanie czy ta druga dzwoniła do matki odparła, że nie. I to nie był już pierwszy raz, bo nie cały miesiąc temu ta sama akcja była po basenie. I teraz nie widmo co ja mam zrobić. Zostawić gówniarę sama w nocy na obrzeżach miasta, czy zabrać.
W końcu zabrałam ja i odwiozłam do domu, czyli do mnie jest 8 km, a do nich jeszcze 6 km.
I teraz co ja mam sobie o tym pomyśleć? Czy jestem po prostu frajerem?
Napisałam koleżance co o tym sadzę, że sobie w kulki lecą, bo nie pierwszy raz stawiają mnie przed faktem dokonanym. To się oburzyła, że przecież nie muszę jej zabierać. To znaczy, że miałam ja wyrzucić z auta???
Jesienią jej córka dorwała jakaś koleżankę, której też zachciało się chodzić na treningi. Wiadomo było, że nic z tego nie będzie (powód był inny istotny, nie będę się rozwodzić), ale wyszło tak, że to ja musiałam dwa razy w tygodniu zajeżdżać jeszcze po koleżankę i później ja odwozić. Jak się zbuntowałam to koleżanki córka była obrażona i jeszcze mi napyskowała. Matka oczywiście nic się nie odzywała, bo nie jej samochód.

No i pękłam w końcu, bo mi się tego nazbierało, a nie potrafiłam zdefiniować, tylko syczeć na około. Nie jest mi z tym dobrze, ale też to jest odruch samoobronny.

Zaczęłam grzebać po necie i doczytałam u mądrych ludzi, że pomaganie dzieli się na asertywne (pomagam kiedy ode nie to wychodzi, potrafię postawić granice) i ofiarne (kiedy pomaganiem próbuję za wszelka cenę zaskarbić sobie przychylność kogoś, podnieść swoja wartość, lub robię to charytatywnie nie bacząc czy ta osoba faktycznie tego potrzebuje).
Raczej jestem pyskatą, a co za tym idzie asertywną, ale tu niespodziewanie straciłam kontrole, i to w obu powyższych przypadkach.
Lubie od siebie dawać, nie potrzebuje nic w zamian, może i nawet nie bardzo umiem odbierać pomoc (oczywiście błąd), ale jak widać trzeba wcześniej mówić: STOP.

Czy pomagam ofiarnie? Hymmm.... raczej jest to wysyłanie sygnału, że kogoś lubię, akceptuje i szanuje. Tylko tu jest pies pogrzebany: można trafić na kogoś kto na tym korzysta na całej linii, a jak jesteś sama / sam w potrzebie to nie ma Ciebie. :/

Musze przyznać, że zauważałam te sygnały już lata temu, ale starałam się być taktowna i machałam ręka. Teraz albo mi hormony uderzyły do głowy ;P , albo doszłam do wniosku, iż też chce coś wymiernego, choćby niewymuszony szacunek klientów, koleżanki i jej dzieci.

Wniosek: jeńców nie biorę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz