środa, 25 marca 2020

Spokojnie jak na wojnie.

Jest pięknie... kuźwa... uroczo... kuźwa...

Rano byłam w robocie (to jeden z dwóch wyjątkowych dni, bo robię sobie makijaż), i zakomunikowałam, ze nie pojawię się więcej aż nie odwołają epidemii (w zamyśle: puder mi się skończył, a bez niego nie przyjdę do ludzi, których szanuję).
W sumie uzgodniłam z szefem, że będę przychodziła raz w tygodniu... po zmroku.
No prawie... Po 18-tej.
Pasi.

A później robota w ogrodzie. Słonko pięknie świeci, nawet nie wieje aż tak mocno, no i będzie z 12 na plusie.
W skrócie: zaliczenie coroczne kuźwicy, bo stary skosił każdy tulipan w ogrodzie, który sadziłam pieczołowicie jesienią, a było tego z  5 stanowisk, no i odhaczenie faktu, ze jak co roku sarny wpieprzyły wszystkie bratki posadzone parę dni temu. Mniodzio....

A żeby tak kuźwa raz się pomyliły i liście wpieprzyły co to ich w nadmiarze!
Ale nie! Bratki lepiej rzucają się w oczy! Jak one to wyniuchały z kilometra?! Wiem, że z kilometra, bo widzę je ciągle przez okno z kuchni!

Mam nadzieję, że w biodra im pójdą.


Nagrabiłam się tych cholernych liści, nalatałam z wiaderkiem, a teraz czuję te pięć dych na karku.

Mam wyzwanie przed sobą. Muszę wstać do kibela.
Niech mnie ktoś poskłada...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz